Gwiazda tuż przed Gwiazdką
Zanim bez reszty zatopimy się w magię świąt, rozwijanie prezentów, czy leczenie nieposkromionego łakomstwa – sprawdźmy, czy uda się znaleźć miejsca, gdzie nie będą rozbrzmiewały kolędy, a mimo to mogą nas dopaść wzruszenia.
Dziś świat pozamykany w internetowych bańkach różni się bardzo od tego z lat 70. czy 80. XX wieku. Kiedy jedni mogą zanurzyć się w „Brokat” spowijający PRL-owskie mewki i cuda widziane jedynie na półkach „Pewexów”, inni w tym samym czasie mogą badać „Istotę wody” wraz z nowym „Avatarem” nic o sobie nawzajem nie wiedząc. I każdy będzie pewien unikalności przeżywanych właśnie emocji towarzyszących oglądaniu filmu czy serialu. Wciąż jeszcze pamiętamy, że w czasach przedinternetowych, za to z hegemonią MTV – w latach 80. i na początku 90. XX wieku owa obejmująca swoimi kablami cały świat telewizja muzyczna dyktowała gusty i dostarczała wzruszeń na całym globie, ale przede wszystkim lansowała gwiazdy. A jedną z największych czarnoskórych gwiazd, które przełamały hegemonię białych na ekranach MTV, nota bene nie w czasach Martina Luthera Kinga, tylko w roku 1985!, była Whitney Houston. Zanim cały świat zachwycił przecudnej urody Afroamerykanką w obcisłych jeansach śpiewającą „I Wanna Dance With Somebody (Who Loves Me)”, były przecież fantastyczne „Saving All My Love for You” numer jeden po obu stronach Atlantyku i stworzona do tańca „How Will I Know”. Genialnie zaśpiewane, zaaranżowane tak, że nie dało się usiedzieć w miejscu. Wydaje się, że nawet płot w Taplarach z „Konopielki” Redlińskiego widząc Whitney Houston w telewizji ruszyłby w tany. Ludzie w klubach tanecznych oszaleli. A czarna Ameryka? Wielu ciemnoskórych krytyków uznało, że muzyka Houston jest „zbyt biała”, dlatego więc jej płyty tak dobrze się sprzedawały – gwiazda miała to w nosie. Za to Hollywood zagięło na urodziwą piosenkarkę parol niezwykle skutecznie. Któżby przypuszczał, że łzawa ballada country Dolly Parton, nie roztańczone „I’m Every Woman” Chaka Khan, stanie się największym przebojem w życiu Whitney. Tak – zgadliście. To śpiewany początkowo a capella utwór „I Will Always Love You” zaśpiewany w łzawym filmie z Kevinem Costnerem „Bodyguard”. Nie wierzę, że jest ktoś, kto tej piosenki choć raz w życiu nie słyszał.
„Bodyguard” pojawił się w kinach w roku 1992. W tym też roku Whitney wyszła za mąż za Bobby’ego Browna – soulowego wokalistę. Przeżyli razem 14 lat, a ich perypetie śledziły brukowce całego świata. Po „Bodyguard” Hollywood nie wypuszczało Houston z planu. W końcu w 1998 rok wydała płytę „My Love Is Your Love”. Pojawił się na niej hip hop czy reggae. A rok później, mocno już zdaje się wyniszczona przez kłopoty rodzinne i używki, gwiazda zjawiła się jeden jedyny raz w Polsce – na festiwalu w Sopocie. Whitney Houston kazała na siebie czekać ponad godzinę, wystawiając cierpliwość publiczności na próbę. Kiedy gwiazda zjawiła się już na scenie, uwagę widzów przykuł jej strój. Houston założyła golf, płaszcz, szalik i rękawiczki. I mimo że na jej prośbę sprowadzono i na scenie zamontowano specjalne dmuchawy (zażyczyła sobie temperatury przynajmniej 18 stopni), to i tak kilkukrotnie pokazywała ludziom, że jest jej zimno. Z dzieckiem u boku zaśpiewała „My Love Is Your Love”, ale tych największych hitów już nie.
Co z życia wielkiej divy soulu zobaczymy na ekranach kin przekonamy się już w ten weekend, za sprawą premiery fabularnej biografii gwiazdy pod jednoznacznym tytułem „Whitney Houston: I Wanna Dance With Somebody”. Jedno jest pewne – wielkie wzruszenia muzyczne sprzed trzech dekad na pewno powrócą.
Cztery dekady temu z okładem Steven Spielberg czarował świat przygodowym filmem „Poszukiwacze zaginionej Arki”, by trzy lata później powrócić z przygodami Harrisona Forda w obrazie „Indiana Jones i Świątynia Zagłady”. Od kilku dni na przedpremierowych seansach możemy oglądać jaką drogę przeszedł mały chłopak od fascynacji ruchomymi obrazami po takie dzieła jak „Lista Schindlera”, „Monachium”, czy „West Side Story”. „Fabelmanowie” to przepiękna autobiograficzna opowieść o miłości do kina, o dojrzewaniu, o rodzinie pełnej zarówno miłości jak i tajemnic odciskających się piętnem na życiu nastolatka. To też zwrócenie uwagi dorosłym, jak bardzo warto wspierać dzieciaki w ich marzeniach, a dzieciom – by nie bały się realizować marzeń, nawet jeśli ofiarą może stać się bardzo droga zabawka. Ponad dwuipółgodzinna opowieść o determinacji mężczyzn w dążeniu do kariery zrównoważona jest wątkiem żeńskim – walczącym o swoje prawo do szczęścia, i to skutecznie. Można wręcz pokusić się o tezę, że to na swój sposób kino familijne, a przy tym Spielberg z przymrużeniem oka pokazuje, jaką drogę przeszedł od kręcenia zabijania poprzebieranych za hitlerowców skautów do „Poszukiwaczy zaginionej Arki”. Potrzeba była matką filmowych wynalazków, a z kina wyjdziemy z genialną radą dotyczącą kadrów padającą z ust króla westernów – Johna Forda. Polecam.
Kto uwielbia dobre i nieoczywiste kino, krytykę rozpasanego kapitalizmu, wyśmiewanie traktowania internetowych influencerów niczym bóstwa marketingowych sukcesów może śmiało polować na przedpremierowe pokazy filmu „W trójkącie”. Śmiechu i niezwykłych wizualnych przeżyć nie zabraknie, podobnie jak szokującego finału.
Przyjazne i dobrze znane dźwięki popłyną ze sceny pubu 6-ścian dopiero we wtorek, 27 grudnia. To będzie oficjalna, koncertowa premiera płyty formacji Gęsia Skórka Blues Band. Założył ją Marek Gąsiorowski, ale uwaga – w składzie są muzycy z zespołu, który bez wątpienia dał uczniakowi z Dziewiątki pierwszy impuls do ćwiczenia na gitarze. Na bębnach gra Mirek Kozioł, a na basie Zbigniew Richter, którzy przed laty i przez lata trzymali puls i rytm w zespole Kasa Chorych. Premiera krążka „Blues i ballada” będzie też jedną z ostatnich okazji do usłyszenia zespołu z brawurowym saksofonistą – Grzegorzem Sarokinem. Grupa brzmienie płyty szlifowała dość długo, wcześniej można było ją usłyszeć z koncertu w suwalskim pubie Komin, teraz będzie można zabrać tę muzykę ze sobą do domu. A tymczasem – Wesołych Świąt
#Zjerzonykulturą – Jerzy Doroszkiewicz