Białostocki Teatr Lalek. Hotel Ritz. Musical. Joanna Drozda przywołuje międzywojenny Białystok w pigułce

BTL. Hotel Ritz. Musical - premiera, fot. Jerzy Doroszkiewicz

„Z biedactwa w bogactwo” – to myśl, która przyświeca obsłudze „Hotelu Ritz” w Białymstoku. A gościom? By użyć życia i bawić się choć przez jedną noc. Takim gościem jest w Białostockim Teatrze Lalek Joanna Drozda. Zabawiła się z mitem o hotelu i wizerunkiem miasta w sposób, jaki tutejsi mogliby sobie tylko wymarzyć. Z humorem pokazuje wielokulturowość miasta, jego historię i miejskie legendy, a wszystko to podlane muzyką Michała Łaszewicza i w kostiumach Mateusza Karolczuka. Dla niej to po prostu „bułka świdroułka i lemonka”!

 

Kogóż na tej scenie nie zobaczymy? Od Charliego Chaplina – gwiazdy niemego kina po księcia Jusupowa, od Nory Nej nie ukrywającej swojego żydowskiego rodowodu gwiazdy polskiego kina po rosyjskiego pułkownika, birbanta i sybarytę, który miał wymyślić nazwę drużyny piłki kopanej – Jagiellonii. Jest też Kobieta Mucha, czy burdelmama Mańka Szczur, postać prawdziwa – zarządzała ona przybytkiem płatnej miłości w sławnej kamienicy przy Krakowskiej 1. Długo by wymieniać…

Śledząc dialogi czy piosenki naszpikowane historycznymi informacjami trudno nie odnieść wrażenia, że Joanna Drozda podeszła do historii Białegostoku z niezwykłą czułością. A i fantazji jej nie brakuje, odwagi obyczajowej takoż. Czasem któraś z aktorek z wdziękiem sypnie grubym słowem, aktor zrobi pauzę śpiewając udany kuplet, a sala przyjmuje te żarty z życzliwością, bo nie ma w nich ani cienia widywanej gdzie indziej dosłowności, by nie powiedzieć wulgarności. Po prostu klasa.

Joanna Drozda jawi się w Białostockim Teatrze Lalek jako artystka totalna. Po pierwsze – wspominany scenariusz – efekt udanego researchu, po drugie – teksty piosenek. Autorka ma słuch muzyczny – to nie ulega wątpliwości. Aż chciałoby się zapytać po premierze i ją i Michała Łaszewicza – autora muzyki, czy pisali owe piosenki wspólnie, czy razem szukali odpowiedniej długości frazy. Wystarczy przypomnieć sobie, jak inteligentnie Drozda wykorzystuje słowo „boy” by co jakiś czas ożywiać akcję muzyką z tym słówkiem, na przemian oczywiście z frazą „Hotel Ritz”.

A przy tym, nie bez udziału zapewne Karoliny Garbacik, aranżuje towarzyszące piosenkom sceny zbiorowe dbając o każdą z postaci. Od Magdaleny Ołdziejewskiej, która jako Nora Ney pokazuje paluszkami, czym powinien zająć się hotelowy boy marzący o karierze w Hollywood, przez ironiczno-demoniczną Sylwię Janowicz, po obsadzonego w dobrze już znanej lokalnej widowni roli transwestyty Błażeja Piotrowskiego, czyli księcia Jusupowa. A że książę w scenach zbiorowych kradnie show kolegom? Bo potrafi.

Perełek aktorskich tu tyle ilu aktorów pojawia się na scenie, a i inscenizacyjnych pomysłów nie brakuje – takoż nawiązania kontaktu z publicznością, która zdezorientowana nie zdąża rzucić niczego na tacę, choć przedstawienie warte jest niejednej mszy. Długo by opisywać znaną już z akrobatycznych wyczynów Izabelę Marię Wilczewską czy roztańczonego Artura Dwulita. Joanna Drozda odkrywa w białostockich aktorach wszystko, co najlepsze, a Łaszewicz pisze piosenki jakby specjalnie dla nich – ot choćby niemal wpadające w gospel songi, jakie genialnie wyśpiewuje Sylwia Janowicz-Dobrowolska.

Paradoksalnie – scenariuszowo – najbardziej blado wypada główny wątek miłosny. Dobrze, że chociaż twórcy nie zapomnieli, że w takich razach w musicalu publiczność czeka na jakiś wzruszający duet i piękną melodię i tu cały team wsparty talentami Weroniki Bochat i Mateusza Smacznego stanął na wysokości zadania. Jest nawet scena łóżkowa, choć osobiście wolałbym, by zakochani coś jeszcze pięknie wyśpiewali. Ale tu scenariusz broni się alternatywnymi wizjami wesela z kolejnymi świetnymi scenami zbiorowymi zaaranżowanymi przez Karolinę Garbacik.

Nie byłoby sceny łóżkowej, pokazu Kobiety Muchy, czy ukatrupionego przez Kawelina gołębia bez wyobraźni Mateusza Karolczuka. Młody scenograf wymyślił, jak pokazać windę, dopieścić z biglem grający zespół, dać poszaleć w apartamencie Błażejowi Piotrowskiemu, ukazać uczucia jakie łączy ową Muchę z menadżerką, gdzie przy okazji – Izabela Maria Wilczewska może wykorzystać swoją znajomość języka migowego, zaś Nora Ney przy innej sposobności, porozmawiać w języku esperanto. A taki detal jak klapa kurtki boya i bluzka pokojowej – owej miłosnej pary tylko podkreślają smak i wdzięk młodego projektanta. Czyż nie jest to musical wszystkomający?

Rewelacyjny kuplet consierge Pawła Sławomira Szymańskiego opowiadający o jego marzeniach i spalonych na panewce zakusach do ONR-u, czy wspólny song Ołdziejewskiej i Dwulita – totumfackiego Kawelina wykorzystują charakterystyczną gwarę białostocką. A sama piosenka z „bułką świdroułką” w roli głównej robi niemniejszy apetyt na łakocie co podawana na kaca buza. O właśnie – jeszcze songi o kacu. Zdecydowanie – „Hotel Ritz” jest dla nieco starszych nastolatków, choć przy transmitujących swoje wyczyny patostreamerach raczej ich rozbawi niż namówi do złego.

Ja mogę tylko namawiać do polowania na bilety. „Hotel Ritz” Musical” odpowiada w pełni swojej nazwie. To nie jest śpiewogra, tylko widowisko, w którym muzyka i tekst współbrzmią ze sobą i dosłownie każdy – od osób szyjących kostiumy, przez realizatorów dźwięku i świateł po budowniczych scenografii dał z siebie wszystko. Był Ritz – nie ma nic? Jest hit.

#Zjerzonykulturą – Jerzy Doroszkiewicz

× W ramach naszego serwisu www stosujemy pliki cookies zapisywane na urządzeniu użytkownika w celu dostosowania zachowania serwisu do indywidualnych preferencji użytkownika oraz w celach statystycznych.
Użytkownik ma możliwość samodzielnej zmiany ustawień dotyczących cookies w swojej przeglądarce internetowej.
Więcej informacji można znaleźć w Polityce Prywatności
Korzystając ze strony wyrażają Państwo zgodę na używanie plików cookies, zgodnie z ustawieniami przeglądarki.
Akceptuję Politykę prywatności i wykorzystania plików cookies w serwisie.