Jak Blokersi zamienili się w Innych ludzi
Kiedy w Polsce pojawił się prawdziwy hip hop o fenomenie muzyki z blokowisk pisały najpoważniejsze dzienniki i tygodniki opinii. Niepostrzeżenie minęły trzy dekady, a w kinach pojawi się pierwszy polski film zrealizowany na wzór hip hopowych rymów.
W roku 2001 nikt już w Polsce nie miał wątpliwości, że polski rap jest głosem pokolenia młodych wkurzonych, ale znany wówczas socjolog i dziennikarz Mirosław Pęczak pisząc o młodzieżowych subkulturach nieopatrznie napisał o raperach z blokowisk. I przeszedł do historii.
Kiedy w październiku owego 2001 roku, zdaje się w zipiącym jeszcze ostatnimi tchnieniami kinie Pokój oglądałem „Blokersów”, scena z odczytywaniem przez hiphopowców z formacji Grammatik jego tekstu z komentarzem: „a po polsku?” wywoływała salwy śmiechu. Bo polski hip hop był już najpopularniejszym gatunkiem muzyki i środkiem wyrazu wszelkich uczuć młodego pokolenia. Opowiadał bez cenzury o miłości, używkach, ale też złości na system, w którym coraz trudniej było mu się odnaleźć, nie mówiąc o tak zwanym robieniu kariery.
Nie ukrywam, że chętnie dziś zobaczyłbym „Blokersów”, bo to pewnie doskonała okazja do zweryfikowania prawd objawianych w tamtym czasie na ekranie przez Sylwestra Latkowskiego – wówczas dokumentalistę i czułego obserwatora rzeczywistości. Człowieka z pewnością z wizją, który do udziału w ścieżce dźwiękowej obrazu potrafił namówić Leszka Możdżera. A i usłyszeć tamtego Rycha Peję, czy Eldokę z Grammatika – pewnie sami byliby dziś w szoku. Obraz miał zaprzeczać odbiorowi hip hopu jako subkultury – chciał pokazać młodych ludzi, którzy mają swoje pasje i determinację, by je rozwijać. I tak było.
Ten sam motyw pojawił się w genialnym filmie fabularnym „Jesteś bogiem”, który premierę miał 11 lat później, a opowiadał o tragedii z roku 2000. Kiedy zespół Paktofonika wydawał swój debiutancki krążek, Piotr Magik Łuszcz popełnił samobójstwo. Świetna rola Marcina Kowalczyka i równie wiarygodni Dawid Ogrodnik jako Rahim i Tomasz Schuchardt jako Fokus stworzyli wizerunek pokolenia, które dla muzyki jest gotowe na wszystko. Młodych ludzi, którzy, niczym bohaterowie z „Ziemi obiecanej” nie mając niczego, realizują marzenia.
Film przejmująco smutny, w nastroju przypominający genialny „Control” o grupie Joy Division. Bo choć formacje różni czas i muzyka, to łączy klimat robotniczych miast i dość nędzne warunki egzystencji. A sami muzycy – zjednoczeni w hip hopie, nie umieją odczytać rozterek kolegi. Umieją składać bity, lepić rymy, a nie umieją komunikować się między sobą. Wielkie emocje.
Jacy zatem będą „Inni ludzie”? Już sama historia powstania filmu jest wyjątkowa, a zarazem klasyczna. Klasyczna, bo stanowi adaptację książki, wyjątkowa, bo to historia, którą Dorota Masłowska napisała w formie rozpisanego na osoby dramatu o hip hopowych, nie szekspirowskich bynajmniej, rymach. Ci, co już film widzieli twierdzą, że debiutującej w pełnym metrażu Aleksandrze Terpińskiej udało się zachować rymowane dialogi i specyficzną rytmikę rapu. Nie bez znaczenia są też aktorzy filmowego miłosnego trójkąta. Jacek Beler jako Kamil – niespełniony raper, pamiętny Bartek „Sikor” w „Ślepnąc od świateł”, Sonia Bohosiewicz – znudzona rozpustna żona Iwona i wreszcie mocny akcent białostocki – Magdalena Koleśnik jako Aneta – dziewczyna Kamila. Magdalenę Koleśnik pamiętamy jako pełną frustracji trenerkę fitness Sylwię Zając nagrodzoną za tę rolę w filmie „Sweat” Złotymi Lwami. Jak scharakteryzuje ją narrator Sebastian Fabijański?
„Była zgrabna, ładna z twarzy i emanowała swoistym anetyzmem” opisała ją w „Innych ludziach” Masłowska. Jej rywalką do serca Kamila będzie Iwona opisana tak przez Masłowską: „Codziennie, że wyjdzie i trzaśnie drzwiami, przysięgała sobie, ale codziennie zostawała i nie trzaskała niczym. Albowiem co bank połączył, tego tak łatwo potem nie rozdzieli człowiek”. Zainspirowany propozycją romansu z „niezłą wciąż sasanką, acz jak na niego trochę starą” główny bohater znajdzie w kobiecie jedną z inspiracji do swoich prób tworzenia hip hopu. Ale nie uprzedzajmy faktów – kto czytał „Innych ludzi” zdaje sobie sprawę, że Masłowska jeńców nie bierze, za to bawi się polszczyzną jak mało kto.
Grzeczne familijne kino ze zwariowaną Dorotą Kolak w roli ciotki Mariolki znajdą widzowie w obrazie „Za duży na bajki”. Głównym bohaterem będzie tu dojrzewający grubasek – miłośnik e-sportu przeżywający też pierwsze drgnienia serca.
O najmłodszych widzów dba w tym tygodniu Białostocki Teatr Lalek. „Karmelek” według Marty Guśniowskiej to ciepła i urocza opowieść o piesku, który szuka przyjaciół. Sztukę oprawił muzycznie Marcin Nagnajewicz, nie zabraknie w niej wykonywanych na żywo piosenek. Polecam.
Teatr Dramatyczny powraca do bulwarówki „Boeing, Boeing”, zaś w Spodku przy Dąbrowskiego pokaże „Autostradę” – komediodramat z bardzo nietypową postacią w kluczowej roli. Kto tego kameralnego przedstawienia jeszcze nie widział, ma szansę zobaczyć Marka Cichuckiego w niezłej formie, podobnie Katarzynę Siergiej, którzy pozostałym aktorom lekko kradną show.
Od piątku w Galerii Fotografii Galerii im. Sleńdzińskich możemy oglądać zdjęcia Grzegorza Jarmocewicza, który przyglądał się kulturowym wątkom pogranicza polsko-litewskiego.
W poniedziałek zakochani w filmie „Drive My Car” mogą zobaczyć w kinie Forum nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem na ubiegłorocznym Berlinale film Ryûsuke Hamaguchiego „W pętli ryzyka i fantazji”. Bo na obcowanie z kulturą dobry jest każdy dzień.
#Zjerzonykulturą – Jerzy Doroszkiewicz