Jakub Szydłowski wyreżyserował West Side Story w Operze i Filharmonii Podlaskiej. Zakazana miłość w kilku wymiarach

West Side Story w OiFP reżyserował Jakub Szydłowski, fot. Jerzy Doroszkiewicz

 Jakub Szydłowski, znany w Białymstoku przede wszystkim jako reżyser polskiej prapremiery musicalu „Doktor Żywago” tym razem sięgnął po bezpieczną klasykę. I uczynił z musicalu wszech czasów dzieło nad wyraz współczesne.

Ci, którzy znają meandry prawa autorskiego, a już szczególnie praw do wystawiania sławnych hitów czy to musicalowych czy teatralnych wiedzą, że tu każde słowo może mieć znaczenie, każde odstępstwo grozić poważnymi karami. Zwróćmy uwagę, że i Steven Spielberg wraz z Januszem Kamińskim nie zmienili w kolejnej filmowej wersji „West Side Story” zbyt wiele. Pewnie i ze względu na szacunek do skończonego dramatycznie dzieła, i z racji surowej ochrony praw autorskich. Czym zatem różni się wersja Jakuba Szydłowskiego? Ano właśnie fantastycznie tworzonymi scenami zbiorowymi, opowiadaniem obrazem, bez jednego słowa. Bo skoro zdjęcie jest warte tysiąca słów, żywy obraz – miliona?

Tak czy inaczej, już początkowa sekwencja białostockiej inscenizacji sygnalizuje, że będzie ostro. Jednych wybijanie rytmu policyjnymi pałkami może śmieszyć, inni znajdą w tym sygnał złowieszczej roli stróżów porządku. Któż bowiem dysponuje bronią palną, kto poszczuje przeciwko sobie dwa gangi? Czy tylko przeznaczenie, irracjonalna nienawiść rasowa, wychowanie w patologicznych rodzinach? Jakub Szydłowski bardzo delikatnie stawia pytania o przyczyny walk pomiędzy białymi i Latynosami z Puerto Rico – podobnie jak twórcy oryginalnego libretta zdaje sobie sprawę, że wzajemne oskarżenia młodych są często bez pokrycia, bo wszyscy tak naprawdę chcieliby kochać i być kochani, ale nie każdą miłość zaakceptuje tłum. Bo kiedy swoje uczucia ujawnia Bojka, odpowiedź wybrzmiewa w autorskiej wizji „Somewhere”. Przejmującej, okrutnej w swym wyrazie i mimo osadzenia musicalu konsekwentnie w latach 50. XX wieku, współczesnej, dotykającej wrażliwego widza do żywego.

I chociaż Bojka (Natalia Kujawa) pojawia się tylko w kilku epizodach – jakże wyrazista to postać, a przy tym jak tragiczna. Tyle, że jej mała tragedia tożsamości rozgrywa się w niej samej i tylko ona sama wie, ile kosztuje zakazana miłość. Miłość pomiędzy ludźmi związanymi ze zwaśnionymi gangami to siła napędowa całego libretta. Miłość naiwna, młodzieńcza, wybaczająca zbrodnię na najbliższych. XX-wieczni Romeo i Julia są tak samo niedojrzali, jak ich szekspirowskie pierwowzory, tyle że Romeo, zresztą o polskich korzeniach, zabija naprawdę choć zdaje się – nie wie, dlaczego? Karol Drozd jako Tony śpiewa jak przysłowiowy anioł, co podkreśla jego delikatna uroda – jakby w kontraście do jego czynów. Agnieszka Przekupień w roli Marii zachwyca możliwościami wokalnymi, a i trudno się nie uśmiechać kiedy śpiewa „I Feel Pretty”. Znakomitą komediową rolę gra Karolina Gwóźdź jako Rosalia, ale serca widzów kochających musicale, czyli jednak połączenie śpiewu z tańcem kradnie Anastazja Simińska w roli Anity. Prawdziwy dynamit, wyrazistość, pasja i pulsujące namiętnością uczucia. A duet Simińskiej z Przekupień „I Have A Love” to moim zdaniem najlepszy wokalny fragment całego spektaklu.

Jakub Szydłowski fantastycznie dobrał swoich aktorów – Dominik Ochociński to idealny Bernardo, Paweł Mielewczyk to Riff o hipnotyzującym spojrzeniu, zaś Tomasz Bacajewski jako uwielbiający palić Shrank to prawdziwa policyjna gnida, która podnosi ciśnienie i postaciom musicalu i widzom. Czyż nie o to chodzi? I czyni to li tylko intonacją głosu. Zaś obraz igraszek białych bandziorów z Anitą, świetnie wyreżyserowany przez Szydłowskiego (te wahanie czy dolać przysłowiowej oliwy do ognia…) ukazuje niezwykłą wyobraźnię reżysera i możliwości interpretacji zdawałoby się dobrze znanej opowieści. Tak, ten casting się udał, a tłum młodych ludzi na scenie grających często swoich rówieśników, których los zepchnął na inne koleje życia niż występowanie na scenie, jest wyjątkowo przekonujący. A przy tym ma gdzie się podziać.

Gigantyczna scenografia wybudowana przez Grzegorza Policińskiego, cudownie stylowe i wielobarwne kostiumy Doroty Wolak w połączeniu z choreografią Jarosława Stańka i Katarzyny Zielonki czynią z tej wizji „West Side Story” dzieło kompletne i, co ważne, adekwatne do przestrzeni. By ostatnie rzędy lepiej widziały, Jakub Szydłowski ze scenografem zamienili scenę balkonową w mostek zakochanych, świetnym smaczkiem jest choćby wykorzystanie zapadni do inscenizacji sceny z rozmowy Doca z Tonym, ukrywającym się w piwnicy barmana. No i jest „America” – ewidentny hit i najradośniejsza piosenka z inteligentnym tekstem w tym spektaklu. Spójrzcie tylko, ile w epizodzie może zagrać Krzysztof Szyfman jako ksiądz. A kiedy stróżom porządku przydadzą się posiłki – pojawią się i policjantki. Bo brutalność mundurowych to też jeden z wątków wizji reżysera.

O „West Side Story” napisano i powiedziano bardzo dużo. Scena opery przy Odeskiej zwyczajnie sprzyja pełnym rozmachu inscenizacjom, a skoro fortuna śmiałym sprzyja trudno w tak sprzyjających okolicznościach nie wykorzystać potencjału miejsca. I tak narodził się przebój. Bo nawet jeśli ktoś już widział jedną z polskich inscenizacji musicalu, nie spodziewa się ile niespodzianek i jak wielka obsada czeka na niego w Białymstoku. Sprawdźcie zresztą sami. Polecam

#Zjerzonykulturą – Jerzy Doroszkiewicz

× W ramach naszego serwisu www stosujemy pliki cookies zapisywane na urządzeniu użytkownika w celu dostosowania zachowania serwisu do indywidualnych preferencji użytkownika oraz w celach statystycznych.
Użytkownik ma możliwość samodzielnej zmiany ustawień dotyczących cookies w swojej przeglądarce internetowej.
Więcej informacji można znaleźć w Polityce Prywatności
Korzystając ze strony wyrażają Państwo zgodę na używanie plików cookies, zgodnie z ustawieniami przeglądarki.
Akceptuję Politykę prywatności i wykorzystania plików cookies w serwisie.